„Mam problem z papieżem.” – powiedział kapłan

Deklaracja papieża Franciszka i wielkiego imama Al-Azharu stała się historyczną już w momencie jej podpisania. Pierwszy taki dokument, ukazujący niejako współpracę świata znaku Krzyża i znaku Półksiężyca. Pierwszy tak wyrazisty krok w drodze do wspólnego dobra. W wielu aspektach bardzo piękna, praktyczna i potrzebna. Historyczna jednak także bo po raz kolejny uświadamiająca mi, że jako kapłan Kościoła rzymsko – katolickiego mam z papieżem Franciszkiem ogromny problem.

Pamiętam doskonale rok 2013 i ten marcowy wieczór, kiedy kard. Jorge Bergoglio wyszedł na balkon bazyliki watykańskiej by jako kolejny Namiestnik Chrystusa pokazać się światu. Zachwyt nie miał końca. Pokorna prośba o modlitwę z gestem pochylenia głowy, wybrane imię tak mocno wskazujące na potrzebę pewnej odnowy i zauważanie ubóstwa (duchowego i materialnego przecież) budziły ogromne nadzieje na ten pontyfikat. Będzie się działo, można było wtedy pomyśleć. Potem kolejne piękne gesty i słowa: słynne już „Pragnę Kościoła ubogiego i dla ubogich”, zwrócenie uwagi na tych, co na peryferiach, ogromna prostota przekazu (nie tylko słownego), dopełnione faktyczną pomocą tym, którzy jej oczekiwali (patrz działalność jałmużnika papieskiego). To na prawdę zachwycało, pobudzało do refleksji i pewnej przemiany własnego życia. Oczywiście z utęsknieniem spoglądałem w ogrody watykańskie by ujrzeć papieża seniora Benedykta, który tak wiele wniósł do Kościoła w czasie tak krótkiego pontyfikatu. Jednocześnie jednak z równą dawką emocji spoglądałem na poczynania papieża z Argentyny, które miały w sobie coś magnetycznego. Z ogromną chęcią wsłuchiwałem się w jego krótkie, ale jak bardzo chwytliwe kazania z Domu św. Marty, których sam pomysł zapachniał świeżością, otwartością i spontanicznością, które bardzo sobie cenię. Wszystko jednak do czasu…

Mam bowiem z papieżem Franciszkiem wielki problem. I wiem, że w tym spostrzeżeniu nie jestem sam. W dyskusjach kapłańskich (a bywają takie) czasami rozmawiamy na poważne tematy kościelne (o zgrozo!). I za każdym razem wybrzmiewa w nas pewnego rodzaju tęsknota za spokojem, który towarzyszył pontyfikatom czy to Jana Pawła II czy też Benedykta XVI. Człowiek żył z dnia na dzień i nic nie mogło go zaskoczyć. I nie chodzi o to, że komuś nie pasuje dynamizm pontyfikatu franciszkańskiego. To jest nawet motywujące. Papieżowi się chce to i nam musi się chcieć: wychodzić do ludzi, czerpać siły z bezpośredniego kontaktu z ludźmi, z budowania więzi bliskości. Brakuje jednak spokoju związanego z Kościołem w duchu wiary i doktryny. Niestety bowiem dynamizm papieża Franciszka wybrzmiewa także w tym aspekcie, nie zawsze w sposób odpowiedni.

Najpierw ogromne zamieszanie z adhortacją „Amoris Laetitia”. Internet zarzucony artykułami o tym, że Komunia św. dla rozwodników żyjących w nowych związkach jest dozwolona, że trzeba im dać dostęp do Najświętszego Sakramentu. Wielkie aplauzy z jednej strony (w szczególności w nurcie niemieckiej radości) i ogromne oburzenie z drugiej (bo przecież to sprzeczne z doktryną). Do tego niedomówienia, które budowały napięcie oddolnie. Słynne: „bo przecież papież Franciszek jest taki fajny, bo pozwolił” z ust świeckich parafian wybrzmiewało coraz częściej. A ty kapłanie? Jakoś sobie z tym poradź. Bo nikt dobrze nie doczyta, inny w ogóle nie zainteresuje się kwestią a będzie głośno krzyczał. I dylemat, który rodzi się w kapłańskim sercu: bo z jednej strony człowiek również chciałby wyciągnąć pomocną dłoń, dać dostęp do łaski; z drugiej strony dobrze wie, że ręce ma związane. Na dodatek burza teologiczna, wywołana dubiami, dodała pikantności całej sprawie. I znowu człowiek miał oczekiwania. Ojciec święty, mocą swojego autorytetu, jako Namiestnik Chrystusa i następca Księcia Apostołów, odpowie kardynałom, doprecyzuje to, co niejasne i sprawa sama się rozwiąże. Odpowiedzi jednak się nie doczekaliśmy…

Doczekaliśmy się natomiast odpowiedzi na pytanie jak troszczyć się światem. Matka nasza ziemia okazała się być bardzo intrygującą kwestią dla Ojca Świętego, więc „Laudato si”. Nie chce marginalizować znaczenia troski o nasz wspólny dom dla współczesnych społeczeństw. Sam zauważam ogromne znaczenie tego dokumentu. Walczymy bowiem z ociepleniem klimatu, ze smogiem, który zabija nas sukcesywnie. Trzeba o tym mówić i owszem, oczekiwałbym nawet podjęcia tej kwestii ze strony papieża. Chciałbym jednak, żeby wypłynęła ona po zamknięciu wszystkich innych, bardziej palących (dotyczących przecież ludzkiego życia i moralności) spraw. Dokument ten wybrzmiał bowiem jako niezły „zagłuszacz”. Zasłona dymna dla spraw o wiele pilniejszych. A szkoda…

Poza tym jako kapłana niepokoi mnie spontaniczność Ojca Świętego, który pewnie bez żadnych złych zamiarów, czasami wypowie coś, co niesprecyzowane budzi wiele niepokojów. Choćby ostatnia anegdota o bohaterskiej walce Benedykta XVI z problemem rozwiązłości seksualnej w pewnym zakonie. Stając niejako w obronie papieża seniora niepostrzeżenie „zaatakował” (bo tak zinterpretował to świat, w szczególności media) św. Jana Pawła II. Nikt bowiem już nie wsłuchuje się w słowa, że nie wolno się tym gorszyć bo to dłuższy proces. Wszyscy zapamiętają natomiast, że Jan Paweł II i „druga partia” ukrywali najczarniejsze karty w historii Kościoła. I tak jak napisałem nie doczytuje się tutaj żadnych złych intencji. Brakuje mi jednak precyzyjności w wypowiedziach Ojca Świętego. Tej dokładności wypowiedzi, wyważonych wniosków i spostrzeżeń, do których niejako zostaliśmy już przyzwyczajeni przez poprzedników.

I wreszcie wspomniana na początku deklaracja. Sam fakt, że Ojciec Święty odwiedził Zjednoczone Emiraty Arabskie zasługuje na ogromne brawa. To jest dialog międzyreligijny w najczystszej postaci. To pokazanie, że w świecie, który dwie wielkie religie stawia sobie niejako na dwóch różnych krańcach, nieustannie spekulując o różnicach, wzajemnych przepychankach i niezrozumieniu, gesty mówią o wiele więcej niż słowa. Widok uściśniętych ważnych przedstawicieli dwóch światów: chrześcijańskiego i islamskiego w świecie wzrastającego fanatyzmu religijnego budzi wiele nadziei. Nadziei, że będzie dobrze, że można się porozumieć i współistnieć. Sam dokument, podpisywany na oczach świata także jest ważnym sygnałem. Za gestami idą bowiem konkretne deklaracje. I kiedy czytam, że „religie nie nakłaniają do wojny oraz nie mogą wzbudzać uczuć nienawiści, wrogości, ekstremizmu, nie zachęcają do przemocy oraz przelewania krwi (a) te nieszczęścia są owocem wypaczeń w nauczaniu religijnym, są przejawem politycznego instrumentalizowania religii, ale także czasami efektem interpretacji dokonywanej przez grupy ludzi religijnych” to budzi się we mnie duma, że to mój Ojciec Święty i nadzieja na lepsze jutro. Do momentu, kiedy słyszę o pluralizmie religijnym jako woli mądrego Boga. Wtedy przypomina mi się bowiem inny dokument „Dominus Iesus”, który tak mocno podkreślał znaczenie objawienia chrześcijańskiego i który nie tylko, że był mi wpojony podczas moich studiów teologicznych, ale przyswojony moim sercem. I znów wybrzmiewa zbyt wielki dysonans. Mam więc problem z papieżem.

Chcę być dobrze zrozumiany. Kocham Ojca Świętego i w pełni wiary przyjmuje jego posługę, widząc mocno działanie Ducha Świętego. Inspiruje mnie postać papieża Franciszka, który uczy mnie szukać (w sensie dosłownym) tych, którzy na prawdę potrzebują Boga. Zachwyca mnie Franciszek, który jada posiłki z ubogimi i jest częstym gościem inicjatyw swojego jałmużnika papieskiego. Wsłuchuję się z zachwytem w papieża, który każdego dnia w Domu św. Marty tak prosto i pięknie mówi o Bogu. Czasami jednak oczekiwałbym większego wyważenia, większej ostrożności i zachowawczości w tym, co papieżowi czynić potrzeba. Tylko tyle i aż tyle…

Modląc się za Ojca Świętego i zawierzając Maryi całą jego posługę, proszę by i mi dał dar zrozumienia znaków czasu. Bo może jeszcze sam nie dojrzałem do tego pontyfikatu.

*cały tekst to subiektywna opinia i luźna refleksja.

O kulturze spotkania w czasach mowy nienawiści

Słuchając wczorajszego (nocnego) przemówienia papieża Franciszka, którym otwarł niejako kolejne Światowe Dni Młodzieży, miałem wrażenie, że Ojciec Święty jest mocno zorientowany w obecnej sytuacji w Polsce albo bynajmniej był bardzo mocno poinformowany. Zbieżność zdumiewająca. W czasie, kiedy u nas zaczyna się otwarcie mówić o hejcie i jego destrukcyjnym wpływie, w momencie, kiedy po śmierci prezydenta Gdańska apeluje się wszędzie o wielkie STOP dla nienawiści, Ojciec święty zaprasza młodych do inicjowania kultury spotkania.

Z niecierpliwością czekałem na pierwsze słowa Ojca Świętego podczas kolejnych ŚDM. Wiedziałem, że będą miały znaczenie. Widać to w duszpasterstwie polskim od prawie 3 lat. Można było bowiem silić się na różne pomysły i programy formacyjne dla młodzieży w naszym kraju a i tak większość parafii przez ostatnie lata żyła spotkaniem z Papieżem w Krakowie i na wszystkie sposoby interpretowała jego słowa o odwadze, o świadectwie, o wstaniu z kanapy. Nie może być więc inaczej i teraz, kiedy ponad 3 tysiące młodych Polaków – niczym w delegacji – pojechała wysłuchać Papieża by zebrać wskazówki na kolejne lata formacji w Polsce.

A wskazówka z pierwszego przemówienia jest oczywista. Młodzi ludzi są powołani do tego by budować kulturę spotkania. Kulturę spotkania człowieka z Bogiem i człowieka z człowiekiem. Kulturę opartą na jedności i miłości. Miłości, która wynika ze spotkania z Bogiem – konkretną Osobą. Kultury spotkania, która jest nieustannym dążeniem do realizacji Marzenia.

Zastanawiam się czy polska młodzież odrobi dobrze swoją lekcję. Zastanawiam się czy Kościół w Polsce będzie, a może już jest, na to gotowy. Bo o kulturę spotkania u nas bardzo ciężko. I nie chodzi tylko o wszechobecną agresję, która w ostatnim czasie wylała się na potęgę. Pracując z młodzieżą łatwo bowiem dojść do wniosku, że problem jest w ogóle ze spotkaniem. To pokolenie, które dziś coraz rzadziej się spotyka… realnie, bo wirtualnie non stop. To pokolenie smartfonów i tabletów, które za najlepsze spotkanie uznaje Q&A na Instagramie. Czasami, kiedy podczas spotkania modlitewnego „grzecznie oddajemy” telefony by nic nam nie przeszkadzało we wspólnym spotkaniu, widać skwaszone miny. Zawsze jednak potem doceniają, a same spotkania zyskują na jakości i znaczeniu. Ze spotkaniem problem jednak jest i to bardzo duży. Dziś trudniej o szczere rozmowy, o ich inicjację, bo kiedy już się zaczną jakoś płynie. Papież zachęca jednak do tego by prawdziwie się jednoczyć i spotykać.
Ciekawi mnie czy młodzi odpowiednio wsłuchali się w te słowa. Bo problem ze słuchaniem też jest. Przemówienie nie było długie, jednak zniecierpliwienie było już widać na niektórych twarzach. Papież przerywał przemówienie różnymi zachętami do okrzyków, dobrze wiedząc, że trzeba aktywizować słuchaczy by lepiej zrozumieli. A wezwanie jest jasne.
Papież wezwał także do miłości. Do miłości, która prawdziwie jednoczy i przez to nie jest do przemilczenia. Wezwał do miłości, która także dziś jest ciężkim tematem. Kiedy rozmawia się z młodymi nie trudno o wniosek, że mają z tym problem. Z prawdziwym kochaniem. Wystarczy kilka zdań szczerej rozmowy by zorientować się, że w co drugim domu przejawów tej miłości stanowczo za mało. Tak trudno dogadać im się z rodzicami, dziadkami, ba! nawet z rodzeństwem. Ciężko o prawdziwą szczerość w domach. I nie chodzi o to, że tyle problemów albo brak chęci z którejkolwiek ze stron. Wydaje się, że największy problem to brak czasu na to by miłość okazać. Wszyscy biegamy za pracą, za nauką, za karierą, za pieniądzem. Nie ma czasu na miłość. A papież wzywa…
Młodzież jest wezwana do miłości i jedności w kulturze spotkania. Miejmy nadzieję, że wsłucha się dobrze.
Zastanawia mnie jeszcze jedno… Czy Kościół (w znaczeniu duszpasterzy) podoła temu wezwaniu? Czy Kościół jest w stanie wyjść do młodych z ofertą spotkania, które zaowocuje miłością? Może być problem. Jak zauważył bowiem Ojciec Święty spotkanie zaczyna się nie w „Panamie” tylko o wiele wcześniej, na etapie serca. Spotkanie takie dokonuje się nie podczas spotkań z młodymi, których i tak już mamy na naszych salkach parafialnych i we wspólnotach. Spotkanie dokonuje się na etapie serca. Serca człowieka młodego, często zagubionego, często niezrozumianego przez otoczenie, często niebędącego także w kościele. Czy będziemy umieli do nich dotrzeć?
Panamo trwaj! Trzeba nam się jeszcze wiele nauczyć!

Kolędowanie oczami księdza

Jeśli mamy styczeń, świeżo po świętach i Objawieniu Pańskim to oznacza jedno: większość portali internetowych będzie opisywać, co zrobić by nie przyjąć księdza po kolędzie, co przygotować na wizytę duszpasterską, ile dać w kopertę, jak rozmawiać z księdzem, którego po prostu nie znam, po co to wszystko i że znowu łazi po domach… Wizyta duszpasterska w Polsce bowiem trwa na dobre. Nie ma chyba parafii, w której księża teraz nie kolędują. Samo zjawisko można oceniać różnie. Do obiektywnej oceny potrzeba jednak obustronnej relacji. To zjawisko ma bowiem dwie strony jednego medalu. Jak więc wygląda kolęda oczami księdza?

Mimo obiegowej opinii nie będę zrzędził, że kolęda to czas trudny. Nie będę narzekał na ludzi, do których wybieram się na wspólną modlitwę. Nawet nie będę wszystkim wmawiał, że jestem ideowcem i kopert nie zbieram, bo to czynię. Całkowicie subiektywnie opiszę tylko to, o czym myślę, jakie refleksje mi towarzyszą w tym kolędowym czasie.

1. KOLĘDA TO CZAS TRUDNY FIZYCZNIE. I nie użalam się nad sobą. Po prostu jest to zajęcie na tyle czasochłonne, że finalnie wyczerpujące. Oczywiście już słyszę tłumy tych, którzy krzyczą, że skoro mnie to męczy to lepiej sobie odpuścić i nie nękać ludzi. Nie o taki rodzaj zmęczenia tutaj jednak chodzi. To pozytywne wyczerpanie, wynikające ze spotkań z wieloma, różnymi ludzi. To intensywny czas spowodowany zetknięciem się z przeróżnymi problemami i rozterkami tych, którzy na prawdę chcą szczerze porozmawiać. Kolęda to czas intensywnego dodatkowego zajęcia (bo przecież podstawowych zajęć w parafii czy szkole na ten czas nikt księdzu nie zawiesza), więc śmiało można mówić o wyczerpaniu. Często nazywam ten okres „czasem spuszczonych rolet”, bo kiedy wychodzę z mieszkania rano na Mszę św. (rolety jeszcze spuszczone) to wracam późnym wieczorem, po odwiedzeniu kilkudziesięciu rodzin (rolety już spuszczone). To jednak czas wyczerpania, które docelowo motywuje. Bynajmniej mnie. Podkreśliłem jednak, że to subiektywna opinia.

2. KOLĘDA TO CZAS PRAWDZIWYCH SPOTKAŃ. Mam to szczęście, że nigdy nie miałem większych problemów z nawiązywaniem kontaktów. Oczywiście, kiedy jest się 4 rok w tej samej parafii (to też szczęście) kolędowanie wygląda zupełnie inaczej niż za pierwszym razem i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale na prawdę bywają podczas tych duszpasterskich odwiedzin takie spotkania, które na długo zapadają w pamięć. Kolęda to rozmowy często bardzo trudne (o mężu, który odszedł z niewiadomych przyczyn; o ukochanym, który zmarł po 50 latach wspólnego życia; o dzieciach, które dziś tak trudno wychować do wiary). Kolęda to często łzy, bo tak bardzo ktoś potrzebował być wysłuchanym. To rozterki na temat samotności, która w czterech ścianach mieszkania boli jeszcze bardziej; to analiza wielu chorób, pokazywanie wyników i radość z tego, że nie ma nawrotów czy przerzutów. To czasami rozmowy bez słów (bo jeśli ktoś dwa dni wcześniej dowiedział się, że jest nieuleczalnie chory to nawet ja nie potrafię nic na to powiedzieć). Jest we mnie wielka radość z tego, że ludzie (ci, którzy otwierają swoje drzwi i przyjmują księdza) pragną rozmowy, czasami mają potrzebę bycia wysłuchanym. To radość z kapłaństwa, które polega na tym by być blisko tych, do których jest się posłanym.

3. KOLĘDA TO CZAS SPOTKAŃ TRUDNYCH. Bo nikt z nas nie jest idealny, a oczekiwania są wielkie, czasami ponad miarę. I w tym roku nie obyło się bez tematu o pieniądze, o. Rydzyka i jego imperium, o niemoralność księży i pedofilię. Wysłuchałem kilku bardzo pozytywnych recenzji filmu „Kler” (mam wrażenie, że go oglądałem, znam prawie każdy wątek), zachwalających odwagę reżysera, który wreszcie obnażył prawdę wszystkim powszechnie znaną. Posłuchałem ile w nas (duchownych) jest zła. Nie usłyszałem żadnego konkretnego przykładu. Nikt nie podał nazwiska, nie zarysował konkretnej sytuacji. Wysłuchałem. Ba! Nawet przeprosiłem za to, że nie jesteśmy idealni. Takie rozmowy też widocznie są potrzebne.

4. KOLĘDA TO CZAS ROZMÓW SZTUCZNYCH. I paradoksalnie to te właśnie są najtrudniejsze. Bo kolędę przyjąć trzeba, bo wszyscy wkoło przyjmują. Bo wypada, bo jeszcze ksiądz nas nie pochowa. Rozmowy trudne, kiedy okazuje się, że po 4 latach obecności w parafii ktoś pyta: „od kiedy ksiądz tu jest? bo my do kościoła nie chodzimy”, trudne bo ile można rozmawiać o pogodzie, która nie nastraja dosłownie do niczego (Wielkopolska nie widziała jeszcze prawdziwego śniegu). Trudne, bo polityka nie jest moim konikiem i nie koniecznie zawsze muszę być utożsamiany z partią rządzącą. Trudna wreszcie, bo człowiek ma wrażenie, że ludzi chcą tylko odbębnić tradycyjny obrzęd i liczą sekundy do Twojego wyjścia, a ty jesteś ideowcem i chciałbyś ich na prawdę poznać.

5. KOLĘDA TO ZJAWISKO MAŁO OBIEKTYWNE. I zdaję sobie z tego sprawę. Jestem stosunkowo młodym księdzem. Pracuję w parafii, w której ludzie są na prawdę cudowni. Pracuję na terenie, gdzie ksiądz mimo wszystko ma społeczne uznanie. Może dlatego jest mi łatwiej. Mało obiektywny będę, bo jestem z natury gadułą, a takiemu łatwiej. Mało obiektywny, bo nie mam proboszcza, który rozlicza mnie z każdej koperty, więc gdy widzę, że za tydzień braknie na leki dla tej starszej pani, albo dzieci chodzą w podartych spodniach to nie mam problemów, by zostawić datek (choć zawsze wiąże się to ze wstydem darczyńców). Nieobiektywna bo jestem dziwnym idealistą, który nie widzi w kolędzie sposobu na zarabianie pieniędzy (tak, wiem, że są tacy księża i to w zatrważającej ilości). Nieobiektywny, bo o zgrozo! lubię kolędować! Choć męczy to na prawdę motywuję.

Zostawiam. Do przeczytania. Może kogoś zainspiruje do dyskusji. A może ktoś zmieni zdanie o kolędnikach.

Mój Kościół jest inny?

Już ostygły wszystkie niepotrzebne emocje. Takie mam wrażenie. Kilka milionów ludzi wróciło z kin i wyrobiło sobie zdanie o Kościele (a może raczej kościele). Dodano pikanterii różnymi newsami o niemoralnych księżach, o wyrokach sądu i wielkich odszkodowaniach. Kto chciał, ten utwierdził się w swoim przekonaniu. Jego święte prawo. Ja tylko dziękuje Bogu, że taki Kościół jest mi obcy.

Bo może mam szczęście do ludzi, a może po prostu widzę to, co chcę widzieć. Nie wnikam. Grunt, że mój Kościół jest inny.
Kiedy większość moich znajomych dzwoniło do mnie by „na żywo” zrelacjonować mi swoje własne emocje związane z głośnym filmem, wybitnego skądinąd reżysera, ja szykowałem się do kolejnego dużego wydarzenia ewangelizacyjnego na rzecz młodzieży.
Kiedy na najpopularniejszych portalach społecznościowych pojawiły się informacje o milionowym odszkodowaniu dla ofiary pedofilii, ja z dziećmi w szkole wspominałem postać św. Jana Pawła II i zachwycałem się jego dokonaniami.
Kiedy całe otoczenie patrzyło na mnie z byka, bo dorobiło sobie wiele teorii do mojej osoby w związku ze wspomnianym filmem ja wsiadałem do autokaru by z setką młodych ludzi udać się na Jasną Górę i pomodlić za Synod Biskupów, by Ci, którzy mogą coś postanowić, uczynili to jak najbardziej po Bożemu.
Kiedy cały świat krzyczy, że Kościół to złoo („wiedz, że coś się dzieje”) ja po prostu staram się w tym Kościele szukać miejsca dla siebie i nie przeszkadzać znajdować go innym.
I nie piszę tego, dlatego, żeby sobie i wszystkim wkoło udowodnić swoją „zajebistość”. Nie piszę tego by kogokolwiek usprawiedliwiać, bo zawsze wychodziłem z założenia, że winnych trzeba ukarać. Piszę by nie szufladkować.
Bo obok Kościoła z filmowego ekranu jest też i taki, który widzę wkoło siebie:
– pełen rozmodlonych dzieci, które z wielkim entuzjazmem przesuwają kolejne paciorki różańca i modlą się za swojego chorego proboszcza, bo jest on dla nich ważny, po ludzku.
– pełen młodych, którzy nie tylko chętnie gromadzą się w salkach domu katolickiego by po prostu wspólnie się pomodlić, pobyć ze sobą, ale także by spotkać się z księdzem, który troszkę starszy czasami nawet doradzi
– pełen rozmodlonych „niedzielnych – praktykujących”, chętnie komentujących homilie i wytykających błędy, ale nie by dopiec, raczej by autentycznie doradzić
– ludzi, którzy z uśmiechem odpowiadają na „Szczęść Boże” mijając mnie na ulicy…

I nie chce nikogo usprawiedliwiać, podkreślę ponownie. I nie mówię, że tak jest wszędzie. Nie wiem jak do końca być powinno. Ale mój Kościół wydaje mi się inny niż z pierwszych stron gazet i portali. I wolę taki mój Kościół. W nim odnajduje Chrystusa. I za to ten Kościół kocham!

Nie bawisz się – nie żyjesz?

Nie bawisz się – nie żyjesz. To hasło, które przewodzi jednej ze stacji telewizyjnych, a które zauważyłem dopiero dziś. We mnie osobiście budzi to wielkie przerażenie. Łatwy chwyt marketingowy czy doniosłe hasło hedonistów? A może zwyczajnie sygnał, że coś jest chyba nie tak.

Dla lepszego zrozumienia przekazu muszę na samym początku podkreślić, że nie jestem stetryczałym emerytem, któremu przeszkadza wszelki przejaw młodości. Mam 23 lata. Wnioskuję więc, że mieszczę się jeszcze w przedziale „młodzieżowym” (choć chyba granica ta sukcesywnie się obniża). Muszę także dodać, że wyrażam opinię tylko na bazie moich prywatnych, subiektywnych obserwacji i nie pragnę przedstawiać obrazu całej polskiej młodzieży XXI wieku. Bo o młodzieży będzie mowa.

Ostatnio miałem okazję przebywać przez dłuższy czas z ludźmi młodymi, młodszymi ode mnie. Najpierw rekolekcje dla osób niepełnosprawnych a następnie kolonie nad morzem. Odebrałem dwa skrajnie różne, choć w niektórych momentach zazębiające się obrazy. Z jednej strony bowiem spotkałem wielu młodych, wspaniałych ludzi, pełnych empatii i pięknych uczuć. Widziałem jak gimnazjaliści (o zgrozo!) pielęgnowali osoby niepełnosprawne, jak otwarcie potrafili z nimi rozmawiać, jak bardzo tych czysto ludzkich relacji byli głodni i jak ten głód zaspokajali. Z drugiej jednak strony uderzył we mnie obraz młodych osób, żyjących tylko muzyką, rozrywką i Internetem. Gimnazjaliści, którzy nie potrafią oderwać się od mp3, mp4 i innego typu odtwarzaczy muzycznych, cały czas zagłuszający swój świat, zatroskani tylko o to czy ktoś zadał mi pytanie na ask’u i czy kiedyś stanę się „internetowym famem” (nawet nie wiem jak to się pisze). Dla mnie osobiście? Szok. Nie liczą się piękne przyjaźnie, prawdziwe przeżycia…. Nie interesował ich nawet wschód czy zachód słońca nad morzem, bo zdjęcia z tego można zobaczyć w Internecie, więc po co wstawać wcześniej. Młodzi ludzie, dla których hasło: „Nie bawisz się – nie żyjesz” stało się życiową dewizą. Tylko na czym miałoby polegać takie życie? I jak długo można tak „żyć”? Czy świat wyzuty z wartości, świat bez prawdziwych relacji i uczuć (bo rozmawiać „w realu” jest coraz trudniej; lepiej przez komunikator internetowy), bez spotkania z drugim, często także zagubionym, ale także przez to pięknym człowiekiem… Czy to ma jakiś sens? Dla mnie osobiście nie… I zastanawiam się nad przyczynami takiej postawy. Czy winni są rodzice, którzy sami wyzuci z uczuć i odpowiednich postaw nie mają niczego do zaoferowania tym młodym, poszukującym? Czy winne są media, które karmią nas samą rozrywką, tematami lekkimi, gdzie nawet w informacjach słyszy się o narodzonym wielbłądzie w jednym z polskich ZOO? Czy brak autorytetów, także ze strony Kościoła, brak kogoś, kto uderzy w stół pięścią i powie, że tak dalej być nie może? Czy to wina systemu edukacji, który godziny historii skraca do minimum, bo dziś modnym jest być „obywatelem świata”? A może to zwyczajnie brak ludzkiej odporności na pędzący świat, na nowinki technologiczne, na globalizację? Sam nie wiem.

Na domiar złego te moje mieszane spostrzeżenia zbiegły się z artykułem o Ince – z okazji kolejnej rocznicy jej śmierci. „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba” – ostatnie słowa przed pójściem na niesłuszną śmierć za wolność Ojczyzny…. I zastanawiam się tylko ilu ze współczesnych, XXIwiecznych „młodych” – „internetowych” gotowych byłoby na takie poświęcenie, na taki heroizm, który Ince wydawał się oczywistym? Ilu?

I czy w tej kolejce stanąłbym i ja?

Cierpieć w wierze…

„Skoro Bóg jest taki miłosierny to dlaczego pozwala nam cierpieć?” albo „Za jakie grzechy Panie Boże, skąd to cierpienie?” – odwieczne dylematy świata. Jak świat stary ludzie stawiali i chyba stawiać będą takie pytania. Cierpienie jest czasem wielkiej próby wiary. Cierpienie należy nauczyć się przyjmować!

Chcę zaznaczyć, że nie jest tak iż o cierpieniu pisze człowiek, który nie wie co to znaczy faktycznie cierpieć. Sam w życiu wiele przeszedłem, ale najważniejsze w tym względzie jest moje, ciągle zdobywane, doświadczenie z pracy z osobami prawdziwie cierpiącymi – niepełnosprawnymi, którzy każdego dnia uczą mnie jak przyjmować cierpienie właśnie. To wielka lekcja życia! Życie osoby niepełnosprawnej, często bardzo ograniczonej ruchowo, nie należy do łatwych. Za to bardzo łatwo jest sobie to wyobrazić. I czasami wystarczy jeden gest współczucia, jedno spojrzenie by wesprzeć, by okazać serce… Nie jest to jednak rozmyślanie o trudnych sytuacjach życiowych moich niepełnosprawnych przyjaciół. Nie jest to też post o tym, że ja jestem sprawny i mam za co dziękować Bogu.

Cierpienie uszlachetnia, cierpienie oczyszcza, cierpienie wzmacnia wiarę. Jednak tylko wtedy, kiedy jest odpowiednio pojmowane! I może dla kogoś jest to kwestia oczywista, ale moim zdaniem konieczne jest mówienie o tym. Konieczne jest nieustanne ukazywanie, że cierpienie przyjęte z Jezusem Chrystusem jest sensowne. Tylko wówczas znikają pytania, postawione przeze mnie na wstępie. Tylko wówczas można sobie na nie udzielić odpowiedzi. Dla jasności trzeba podkreślić, że cierpienie przyjmowane z wiarą nie znika. Wiara bowiem nie jest magiczną różczką, która sprawia, że cierpienie znika (pomijając zdarzające się cuda, ale nie o tym mowa). Wiara jednak pozwala to cierpienie zrozumieć. O tym samym w swojej pierwszej encyklice pisze Ojciec Święty Franciszek. Czytamy w niej: „Chrześcijanin wie, że nie da się wyeliminować cierpienia, ale może ono nabrać sensu, stać się aktem miłości, powierzeniem się w ręce Boga, który nas nie opuszcza, i tym samym być etapem wzrostu wiary i miłości” (Lumen Fidei, 56). I chcę podkreślić, że nie są tu puste słowa. I piszę to jako świadek. Bo w kontakcie z osobami niepełnosprawnymi doświadczam, że wiara nadaje sens ich cierpieniu, doświadczam, że przeżywanie bólu z Chrystusem jest jakby łatwiejsze, że modlitwa na prawdę dodaje skrzydeł i pozwala jakoś to wszystko zrozumieć. Jak dokładnie? Nie wiem. To kolejna, z odkrywanych przeze mnie misterium fidei. Swoją drogą bardzo piękna. Cierpieć w wierze to cierpieć w piękny sposób…

… w sposób, budujacy drugiego człowieka. Często tego najzdrowszego. Wiele razy jest tak, że sam nie pojmuję dlaczego ci, których znam i którzy często są pięknymi i dobrymi ludźmi, tak cierpią. To pytanie pojawia się zawsze, gdy widzę grymas na twarzy, gdy widzę ich samotność wśród tłumu, gdy widzę niezrozumienie ich życia ze strony świata… Pojawia się i wcale nie jest tak, że wiara daje odpowiedź. Nie daje i nigdy nie da. „Wiara nie jest światłem rozpraszającym wszystkie nasze ciemności, ale lampą, która w nocy prowadzi nasze kroki, a to wystarczy, by iść” (Lumen Fidei, 57). Wiem jednak, że bez spojrzenia na krzyż Chrystusa nie potrafiłbym tego zrozumieć wcale i nie umiałbym do cierpiącego się zbliżyć. Bo cierpieć z wiarą, cierpieć w wierze to być herosem wiary. Można żyć pretensjami, można żyć z wiecznym pytaniem: dlaczego? To jeden ze sposobów. Tylko na ile sensowny i na ile wartościowy?

On cierpiał, za mnie i za Ciebie! Wiesz? Wiem, że wiesz. To oczywiste. On cierpiał, a skoro On to i ja mogę cierpieć. Człowiek jest zdolny do cierpienia, co wcale nie jest zachętą do tego by cierpieć. Jeśli jednak coś się zdarzy… diganoza, wypadek, ból… Pytanie brzmi czy będę umiał swoje cierpienie usensownić i czy wtedy spojrzę na krzyż Chrystusa. Na całe szczęście ja znam takich, którzy potrafili to uczynić. Za to im dziękuję, wyrażając nadzieję, że w chwili, gdy to ja znalazłbym się w ich sytuacji, będę potrafił z tej lekcji wyciągnąć odpowiednie wnioski.

Polsko? Gdzie jesteś?

15 sierpnia to data szczególna. Dla mnie osobiście to przede wszystkim uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Wielkie święto maryjne, piękny czas ponownego zgłębiania jednej z najpiękniejszych tajemnic naszej wiary – wniebowzięcia Maryi Panny. Dla naszego kraju, dla Polski to także kolejna rocznica „Cudu nad Wisłą” lub, jak kto woli, „Bitwy Warszawskiej 1920”. To także dzień Wojska Polskiego. I co? I właśnie nic.

Parady wojskowe przemaszerowały przed Belwederem. Komentatorzy telewizyjni nawet dumnie podkreślali, że to z tego miejsca padło hasło: „Ruszamy”. Padło z ust Marszałka Piłsudskiego. I tyle. Bo ja odnoszę dziwne wrażenie, że najważniejsze w tym wszystkim były orkiestry wojskowe. I mimo mojego młodego wieku łza w oku się kręci, bo czegoś brakuje. Gdzie jest ten duch patriotyzmu w naszej ojczyźnie, gdzie jest ta prawdziwa, autentyczna miłość do kraju. A skoro naród to nie ludzie, zamieszkujący dany teren tylko wspólna historia, wspólna tradycja, wspólna… to gdzie jesteś Narodzie? Gdzie jesteś Polsko?

Może powinienem być wyrozumiały. Przecież dzisiaj rozpoczyna się ostatni w te letnie wakacje długi weekend. Jak ktoś się dobrze postarał i wziął wolne w pracy to może posiedzieć przy grilowanej kiełbasie i piwie do późnych godzin wieczornych, mimo sierpniowej abstynencji:). Ostatni długi weekend a ja zastanawiam się nad autentycznością ducha patriotyzmu w narodzie? Tak. W 1981 roku Jan Pietrzak w Opolu śpiewał, a może raczej apelował o to by Polska była Polską. W 2013 roku na jubileuszowym koncercie już mało kto w tym samym Opolu śpiewał razem z nim. Czyżby tekst nieznany? A może już nikomu nie zależy? Ciągle tylko sie słyszy o tym jak w Polsce jest źle, ile to wszystko kosztuje i że najlepiej pojechać za granicę i tam się ustawić. Więc pytam co? Anglia, Niemcy a może tak modna ostatnio Holandia? Pozbieramy kwiaty i przywieziemy do Polski? Pytam i zastanawiam się czy jestem Don Kichotem XXI wieku, bo rzucam się na ratunek naszej Ojczyzny, choćby tym, że piszę te słowa. Nie wiem. Wiatraki wyglądają tak przerażająco a samotna walka o wiele szybciej nuży. I czy faktycznie jestem sam?

Głęboko chcę wierzyć, że nie. Niestety cały czas otrzymuje dowody przeczące moim urojonym marzeniom. Moi rówieśnicy już bardziej przejmują się Royal Baby niż kolejnym, przerażającym wzrostem bezrobocia w swoim ojczystym kraju. Na pytanie o stan Polski odpowiadają, że z tym i tak nic nie zrobią. I nie pamiętają albo, co gorsza, wcale nie wiedzą o tym, że prawie 100 lat temu to właśnie tacy młodzi ludzie, dwudziestoparolatkowie chcieli budować potężną, wielką Polskę. Nie wiedzą, że im – pokoleniu Kolumbów – wtedy się chciało. A realia wcale nie były lepsze. Polska dopiero co odrodziła się z popiołu zaborów, wszystko trzeba było zaczynać od nowa, a jednoczenie trzech całkowicie innych rejonów kraju wcale nie należało do najłatwiejszych zadań. Im się chciało. Bo wiedzieli, że najważniejsze jest być Polakiem, bo chcieli by ich dzieci żyły w dostatku we własnym, ojczystym kraju… Przyszedł jednak wrzesień’39 i nadzieja powoli gasła…

…i zgasła? Oby nie. Gdzie jesteś Polsko?