Deklaracja papieża Franciszka i wielkiego imama Al-Azharu stała się historyczną już w momencie jej podpisania. Pierwszy taki dokument, ukazujący niejako współpracę świata znaku Krzyża i znaku Półksiężyca. Pierwszy tak wyrazisty krok w drodze do wspólnego dobra. W wielu aspektach bardzo piękna, praktyczna i potrzebna. Historyczna jednak także bo po raz kolejny uświadamiająca mi, że jako kapłan Kościoła rzymsko – katolickiego mam z papieżem Franciszkiem ogromny problem.
Pamiętam doskonale rok 2013 i ten marcowy wieczór, kiedy kard. Jorge Bergoglio wyszedł na balkon bazyliki watykańskiej by jako kolejny Namiestnik Chrystusa pokazać się światu. Zachwyt nie miał końca. Pokorna prośba o modlitwę z gestem pochylenia głowy, wybrane imię tak mocno wskazujące na potrzebę pewnej odnowy i zauważanie ubóstwa (duchowego i materialnego przecież) budziły ogromne nadzieje na ten pontyfikat. Będzie się działo, można było wtedy pomyśleć. Potem kolejne piękne gesty i słowa: słynne już „Pragnę Kościoła ubogiego i dla ubogich”, zwrócenie uwagi na tych, co na peryferiach, ogromna prostota przekazu (nie tylko słownego), dopełnione faktyczną pomocą tym, którzy jej oczekiwali (patrz działalność jałmużnika papieskiego). To na prawdę zachwycało, pobudzało do refleksji i pewnej przemiany własnego życia. Oczywiście z utęsknieniem spoglądałem w ogrody watykańskie by ujrzeć papieża seniora Benedykta, który tak wiele wniósł do Kościoła w czasie tak krótkiego pontyfikatu. Jednocześnie jednak z równą dawką emocji spoglądałem na poczynania papieża z Argentyny, które miały w sobie coś magnetycznego. Z ogromną chęcią wsłuchiwałem się w jego krótkie, ale jak bardzo chwytliwe kazania z Domu św. Marty, których sam pomysł zapachniał świeżością, otwartością i spontanicznością, które bardzo sobie cenię. Wszystko jednak do czasu…
Mam bowiem z papieżem Franciszkiem wielki problem. I wiem, że w tym spostrzeżeniu nie jestem sam. W dyskusjach kapłańskich (a bywają takie) czasami rozmawiamy na poważne tematy kościelne (o zgrozo!). I za każdym razem wybrzmiewa w nas pewnego rodzaju tęsknota za spokojem, który towarzyszył pontyfikatom czy to Jana Pawła II czy też Benedykta XVI. Człowiek żył z dnia na dzień i nic nie mogło go zaskoczyć. I nie chodzi o to, że komuś nie pasuje dynamizm pontyfikatu franciszkańskiego. To jest nawet motywujące. Papieżowi się chce to i nam musi się chcieć: wychodzić do ludzi, czerpać siły z bezpośredniego kontaktu z ludźmi, z budowania więzi bliskości. Brakuje jednak spokoju związanego z Kościołem w duchu wiary i doktryny. Niestety bowiem dynamizm papieża Franciszka wybrzmiewa także w tym aspekcie, nie zawsze w sposób odpowiedni.
Najpierw ogromne zamieszanie z adhortacją „Amoris Laetitia”. Internet zarzucony artykułami o tym, że Komunia św. dla rozwodników żyjących w nowych związkach jest dozwolona, że trzeba im dać dostęp do Najświętszego Sakramentu. Wielkie aplauzy z jednej strony (w szczególności w nurcie niemieckiej radości) i ogromne oburzenie z drugiej (bo przecież to sprzeczne z doktryną). Do tego niedomówienia, które budowały napięcie oddolnie. Słynne: „bo przecież papież Franciszek jest taki fajny, bo pozwolił” z ust świeckich parafian wybrzmiewało coraz częściej. A ty kapłanie? Jakoś sobie z tym poradź. Bo nikt dobrze nie doczyta, inny w ogóle nie zainteresuje się kwestią a będzie głośno krzyczał. I dylemat, który rodzi się w kapłańskim sercu: bo z jednej strony człowiek również chciałby wyciągnąć pomocną dłoń, dać dostęp do łaski; z drugiej strony dobrze wie, że ręce ma związane. Na dodatek burza teologiczna, wywołana dubiami, dodała pikantności całej sprawie. I znowu człowiek miał oczekiwania. Ojciec święty, mocą swojego autorytetu, jako Namiestnik Chrystusa i następca Księcia Apostołów, odpowie kardynałom, doprecyzuje to, co niejasne i sprawa sama się rozwiąże. Odpowiedzi jednak się nie doczekaliśmy…
Doczekaliśmy się natomiast odpowiedzi na pytanie jak troszczyć się światem. Matka nasza ziemia okazała się być bardzo intrygującą kwestią dla Ojca Świętego, więc „Laudato si”. Nie chce marginalizować znaczenia troski o nasz wspólny dom dla współczesnych społeczeństw. Sam zauważam ogromne znaczenie tego dokumentu. Walczymy bowiem z ociepleniem klimatu, ze smogiem, który zabija nas sukcesywnie. Trzeba o tym mówić i owszem, oczekiwałbym nawet podjęcia tej kwestii ze strony papieża. Chciałbym jednak, żeby wypłynęła ona po zamknięciu wszystkich innych, bardziej palących (dotyczących przecież ludzkiego życia i moralności) spraw. Dokument ten wybrzmiał bowiem jako niezły „zagłuszacz”. Zasłona dymna dla spraw o wiele pilniejszych. A szkoda…
Poza tym jako kapłana niepokoi mnie spontaniczność Ojca Świętego, który pewnie bez żadnych złych zamiarów, czasami wypowie coś, co niesprecyzowane budzi wiele niepokojów. Choćby ostatnia anegdota o bohaterskiej walce Benedykta XVI z problemem rozwiązłości seksualnej w pewnym zakonie. Stając niejako w obronie papieża seniora niepostrzeżenie „zaatakował” (bo tak zinterpretował to świat, w szczególności media) św. Jana Pawła II. Nikt bowiem już nie wsłuchuje się w słowa, że nie wolno się tym gorszyć bo to dłuższy proces. Wszyscy zapamiętają natomiast, że Jan Paweł II i „druga partia” ukrywali najczarniejsze karty w historii Kościoła. I tak jak napisałem nie doczytuje się tutaj żadnych złych intencji. Brakuje mi jednak precyzyjności w wypowiedziach Ojca Świętego. Tej dokładności wypowiedzi, wyważonych wniosków i spostrzeżeń, do których niejako zostaliśmy już przyzwyczajeni przez poprzedników.
I wreszcie wspomniana na początku deklaracja. Sam fakt, że Ojciec Święty odwiedził Zjednoczone Emiraty Arabskie zasługuje na ogromne brawa. To jest dialog międzyreligijny w najczystszej postaci. To pokazanie, że w świecie, który dwie wielkie religie stawia sobie niejako na dwóch różnych krańcach, nieustannie spekulując o różnicach, wzajemnych przepychankach i niezrozumieniu, gesty mówią o wiele więcej niż słowa. Widok uściśniętych ważnych przedstawicieli dwóch światów: chrześcijańskiego i islamskiego w świecie wzrastającego fanatyzmu religijnego budzi wiele nadziei. Nadziei, że będzie dobrze, że można się porozumieć i współistnieć. Sam dokument, podpisywany na oczach świata także jest ważnym sygnałem. Za gestami idą bowiem konkretne deklaracje. I kiedy czytam, że „religie nie nakłaniają do wojny oraz nie mogą wzbudzać uczuć nienawiści, wrogości, ekstremizmu, nie zachęcają do przemocy oraz przelewania krwi (a) te nieszczęścia są owocem wypaczeń w nauczaniu religijnym, są przejawem politycznego instrumentalizowania religii, ale także czasami efektem interpretacji dokonywanej przez grupy ludzi religijnych” to budzi się we mnie duma, że to mój Ojciec Święty i nadzieja na lepsze jutro. Do momentu, kiedy słyszę o pluralizmie religijnym jako woli mądrego Boga. Wtedy przypomina mi się bowiem inny dokument „Dominus Iesus”, który tak mocno podkreślał znaczenie objawienia chrześcijańskiego i który nie tylko, że był mi wpojony podczas moich studiów teologicznych, ale przyswojony moim sercem. I znów wybrzmiewa zbyt wielki dysonans. Mam więc problem z papieżem.
Chcę być dobrze zrozumiany. Kocham Ojca Świętego i w pełni wiary przyjmuje jego posługę, widząc mocno działanie Ducha Świętego. Inspiruje mnie postać papieża Franciszka, który uczy mnie szukać (w sensie dosłownym) tych, którzy na prawdę potrzebują Boga. Zachwyca mnie Franciszek, który jada posiłki z ubogimi i jest częstym gościem inicjatyw swojego jałmużnika papieskiego. Wsłuchuję się z zachwytem w papieża, który każdego dnia w Domu św. Marty tak prosto i pięknie mówi o Bogu. Czasami jednak oczekiwałbym większego wyważenia, większej ostrożności i zachowawczości w tym, co papieżowi czynić potrzeba. Tylko tyle i aż tyle…
Modląc się za Ojca Świętego i zawierzając Maryi całą jego posługę, proszę by i mi dał dar zrozumienia znaków czasu. Bo może jeszcze sam nie dojrzałem do tego pontyfikatu.
*cały tekst to subiektywna opinia i luźna refleksja.