Przyszły wreszcie piękne, słoneczne dni. Aż chce się wyjść na spacer i zacząć obserwować budzący się do życia świat. Ostatnie dni jednak mijają pod szyldem pustki. Puste parki, puste ulice, puste restauracje i kina. Puste kościoły…. W obliczu zarazy przyszedł czas na największy egzamin z człowieczeństwa i to w każdym wymiarze: tym obywatelskim, biorąc pod uwagę odpowiedzialność wzajemnie za siebie i duchowym, bo wiara wystawiona została na największą próbę.
Jak być wierzącym w sytuacji, kiedy nawet księża apelują by w niedzielę pozostać w domu i nie przychodzić do Kościoła? Co zrobić, kiedy głównym przejawem pobożności w moim życiu była ta niedzielna Eucharystia, którą i teraz muszę sobie odpuścić? W ostatnią niedzielę, kiedy nasze kościoły świeciły pustkami w duchu braterskiej odpowiedzialności, Kościół święty podczas Eucharystii odczytywał na głos słowa samego Chrystusa: „Nadchodzi jednak godzina, nawet już jest, kiedy prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie.” I jakkolwiek to zabrzmi przyszedł dla ludzi wierzących czas próby. Próby, która ukaże nam wartość naszej wiary i rolę, jaką Bóg odgrywa w naszym życiu. Każda taka próba może jednak być momentem łaski. Trzeba tylko odpowiednio do niej podejść. Świat, rządzący się swoimi biologicznymi prawami, zgotował nam przymusowe rekolekcje. Może warto by każdy z nich skorzystał jak najlepiej. Świat zamilknął by można wreszcie usłyszeć Boga. A Bóg pyta się dziś każdego z nas: brakuje Ci mnie? Nie widzieliśmy się w niedzielę na Eucharystii, brakło Ci czegoś w tym dniu? Czy potrafisz się ze mną spotkać w tak trudnym czasie? Co z Twoją modlitwą? Jak Twoja lektura Pisma Świętego? Jesteś wierzący czy nie? Mnóstwo tych pytań a czasu na poszukanie odpowiedzi mnóstwo. Warto podjąć wyzwanie.
Świat w dobie zarazy to także ogromna próba dla Kościoła. Kiedy biskupi ogłosili prośbę by nie przychodzić do kościołów, by zostać w domu, a państwo nałożyło ograniczenie zgromadzeń w głowach wielu wierzących pojawiło się zasadnicze pytanie. Jak to jest w końcu z Chrystusem: On uzdrawia czy nie? Bo jeśli uzdrawia, to dlaczego nie można pójść do kościoła? Co bardziej zagorzali powiedzą nawet, że tylko w Eucharystii nasza obrona i błędem jest, że teraz nie pozwala się uczestniczyć w Mszy św. Inni mogą nawet podnieść głosy oskarżenia w stronę duchowieństwa, że blokują dostęp do jedynego ratunku od zarazy. W obliczu tych wydarzeń, które rozgrywają się na naszych oczach musimy pamiętać o jednym. Chrystus nie jest czarodziejem, który za wyciągnięciem magicznej różdżki odsunie koronawirus od każdego obecnego w kościele. Chrystus jest Bogiem, który stał się człowiekiem, a na dodatek Stworzycielem całego świata, w tym wszystkich praw natury. Procesem natury jest rozprzestrzenianie się wirusa i nie można popaść w magiczne myślenie, że Chrystus obecny w Eucharystii tym prawom nie podlega. Trzeba więc w czasie zarazy obrać nowy kurs w życiu wiary! Nie wolno od Boga się oddalać (wręcz przeciwnie: trzeba za Nim prawdziwie zatęsknić) i trzeba zacząć wielbić Go w Duchu i prawdzie, do czego sam nas zachęca. Znaleźliśmy się z Chrystusem na pustyni. I nie wolno nam tej szansy na osobiste spotkanie zmarnować. To czas na modlitwę indywidualną. Taką prawdziwą, od serca, na którą nigdy nie było czasu. To czas na docenienie Komunii świętej, do której teraz dostęp utrudniony. To czas na bycie prawdziwie świadkiem wiary w świecie, który milczy i nasłuchuje. To czas by swoją postawą innym mówić o Bogu. Jak to zrobić? Poczuć się odpowiedzialnym za siebie i innych, zadbać o zdrowie i nie pozwolić na to by skutki zarazy rozszerzały się przez nasze zachowanie. To czas na rzeczywistą realizację przykazania miłości, czyli czas dostrzeżenia drugiego i prawdziwego dzielenia się z nim miłością w Imię Boga. Czy będziemy w stanie zdać ten egzamin? Czas pokaże.
To czas próby dla życia kapłańskiego i jako ksiądz jestem tego świadomy i jednocześnie przerażony. Czy potrafię być księdzem w dobie zarazy? Czy umiem modlić się na Mszy św. patrząc na puste ławki? Czy dostrzegam, że mimo wszystko w moich rękach dzieje się ta sama Ofiara, którą dokonał Chrystus na Golgocie i która dzieje się za każdym razem, gdy „publiczność” wkoło. Ostatnia niedziela była jedną z najtrudniejszych w moim kapłańskim posługiwaniu. Niedziela pod hasłem wewnętrznego rozdarcia. Z jednej strony bowiem towarzyszyła mi wielka radość: ludzie są odpowiedzialni, wszyscy zachowali się jak trzeba. Z drugiej strony wewnętrzny płacz: tyle Komunii nie rozdanych, tylu dziś nie umocniło się Ciałem Pana. Ogromne rozdarcie. Modlitwa indywidualna też nabiera innego znaczenia. Brewiarz jakby bardziej staje się modlitwą codzienną Ludu Bożego, a adoracja służbą, obowiązkiem, bo dziś jak nie ja to kto. Mimo wszystko trudno. Bo nagle, z godziny na godzinę, moje kapłaństwo zostało obnażone niczym Chrystus przed ukrzyżowaniem. Nie ma wkoło tłumu, przed którym mogłoby się pokazać. Nie ma tych, którym mogłoby zaimponować, nie ma publiki, która przyklaśnie za piękne kazanie i powie: „dobrze, że ksiądz jest!”. Jestem z tym największym darem od Boga by trwać na modlitwie za tych, których wkoło nie ma, by sprawować Najświętszą Ofiarę i karmić się Ciałem Pana za tych, którzy czynią to duchowo. Jestem, mając w uszach słowa Chrystusa wypisane na moim prymicyjnym obrazku: „Odwagi. Nie bójcie się. Ja Jestem”. Choć tak trudno…